Tuż przed zmrokiem

(P)

To było ponad 17 lat temu. Leżał na medycznym łóżku, ustawionym na potrzebę sytuacji w naszym domu. Leżał i umierał. Dzień za dniem, tydzień za tygodniem. A właściwie – minuta za minutą. Miał nowotwór złośliwy w jednym z najbardziej bolesnych (wg lekarzy) dla człowieka miejsc – u szczytu płuca, przy splocie nerwów, z licznymi przerzutami, m.in. na mózg i kręgosłup, który przy którymś z jego licznych ruchów mógł się po prostu złamać. Bardzo silny ból mógł być uśmierzony tylko za pomocą bardzo silnych leków – w jego przypadku były to plastry przeciwbólowe z morfiną – co zwiększało jego ruchliwość, małą ilość snu, ciągłą chęć wstawania i wyrywania z ręki wenflonu, za pomocą którego podawano mu kroplówki. Ciągły ruch. A za każdym razem, gdy chciał się podnieść (czyli co chwilę) zamierałam, czy tym razem się nie złamie…

Tata (o nim piszę) miał wówczas 52 lata i 2 lata wcześniej przeszedł na wcześniejszą emeryturę, by po latach ciężkiej pracy odpocząć i zacząć żyć. Po kilku miesiącach od rozpoczęcia emerytury rozpoczęła się choroba, której przez okres około roku nie był w stanie zdiagnozować żaden lekarz, pomimo wielu wizyt u różnych specjalistów. Uznano ostatecznie, że to na pewno depresja wynikająca z przejścia na emeryturę.

W końcu znajomy lekarz (o zupełnie innej specjalizacji, nie związanej z objawami chorobowymi taty) polecił zrobienie badań płuc, co też rodzice uczynili. Pamiętam dzień, gdy poszli w wynikami badań do przychodni znajdującej się niedaleko naszego domu. Było to krótką chwilę po tym, jak tata zdecydował z nowymi siłami, że postanowił walczyć z depresją i wyrzucić kanapę, na której leżał tyle miesięcy. To miał być nowy początek. Tata – ze względu na zły stan fizyczny i konieczność leżenia – wrócił do domu pierwszy (było bardzo blisko). Niedługo po nim wróciła mama z diagnozą.

Nowotwór złośliwy płuc. Niewielkie szanse na przeżycie.

Nasz świat runął w gruzach.

On nie chciał znać wyników diagnozy. Nie pytał. Ciężko powiedzieć, czy czuł, że jest aż tak źle, czy po prostu bał się, że nie udźwignie tej informacji.

Mama z przychylnymi jej osobami zorganizowała bardzo szybko pobyt taty w szpitalu i specjalistyczne badania. Lekarz w szpitalu stwierdził, że wg wstępnej analizy ocenia, że nie jest aż tak źle, ale szczegóły poda dopiero po konkretnych badaniach. Pojawiła się nadzieja…

..Która równie szybko umarła, gdy przeanalizowano szczegółowe wyniki. Było już za późno. Za późna diagnoza. Za dużo przerzutów. Tata miał silny organizm, który ostro się bronił, jednak wróg też był zajadły i zajmował kolejne części ciała.

Szybko okazało się, że potrzebuje on opieki non stop – ze względu na wpływ silnych leków i nadpobudliwość, chciał wciąż wstawać z łóżka i wyrwać sobie wenflon. A do tego ten kręgosłup „zjedzony” częściowo przez nowotwór, który przy którymś z jego ruchów mógł po prostu pęknąć..

Szpital nie był w stanie zapewnić mu takiej opieki (nie można było go zostawić nawet na dwie minuty samego), po dość krótkim czasie pozwolono więc nam się nim opiekować, z jego sali zrobiono „jedynkę”, wstawiliśmy leżak obok jego łóżka i przez około 2 miesięcy w ramach grona najbliższych mu osób wymienialiśmy się, czuwając przy jego łóżku w dzień i w nocy oraz pilnując, by nie zrobił sobie krzywdy. Pamiętam, jak nocami modlił się (choć wcześniej był „ wierzący niepraktykujący”). Gdy leki o działaniu narkotycznym przestawały działać, uruchamiały się u niego jeszcze silniejsze emocje, niewyobrażalne cierpienie i proszenie o pomoc. A ja siedziałam zmęczona i płakałam. Jak pomóc komuś, kto właśnie umiera w okrutnych męczarniach? Jak ulżyć mu w cierpieniu? A do tego jak rozmawiać, skoro temat śmierci jest dla nas wszystkich tematem tabu i wciąż – pomimo trudnej sytuacji – udajemy, że nas nie dotyczy?

Źródło zdjęcia: https://pixabay.com/images/id-3405559/

Po około 2 miesiącach (nie pamiętam szczegółów dotyczących czasu) mama zorganizowała łóżko szpitalne w domu, a także domowe wizyty pielęgniarki, mogliśmy więc – po otrzymaniu zgody szpitala – zaopiekować się tatą w domu. Zaczęła odwiedzać go dalsza rodzina i znajomi, znając diagnozę choroby. Otrzymywaliśmy z zewnątrz duże wsparcie. Jednocześnie wciąż wszyscy udawaliśmy, że sytuacja nie jest tak poważna – on twierdził, że nie wybiera się na tamten świat, że chce dożyć wnuków itp. Choć jego stan się pogarszał. Od momentu diagnozy choroby codziennie brałam środki uspokajające, żeby móc w ogóle funkcjonować i grać z nim we wspólną grę, że wszystko jest w porządku.

A walka z chorobą trwała cały czas. Jeszcze w szpitalu zamówiliśmy za granicą leki antynowotworowe w ramach medycyny alternatywnej i podawaliśmy mu po konsultacji z lekarzem, pojawiła się nadzieja. Zaczęłam przeglądać internet w poszukiwaniu metod odbudowy kręgosłupa. Musi być taka możliwość! Zawsze jest jakieś wyjście z trudnej sytuacji! Niestety, nie znalazłam nic sensownego. Szukaliśmy jakiegoś ratunku. Czegokolwiek!

Co chwilę czuliśmy jednak, że znajdujemy się na przegranej pozycji. Nowotwór postępował, nastąpił paraliż nóg. A my mogliśmy tylko patrzeć, jak umiera i wspierać go w zakresie, na jaki pozwalał nam nasz stan psychiczny. Codziennie płakałam, choć przy nim starałam się być pogodna i „silna”. Jednak nie zawsze się to udawało. Czułam cierpienie nie do zniesienia. Widziałam, jak cierpi. Czego mu życzyć?? Żeby żył jak najdłużej (a choroba postępowała, ból był coraz większy) aż w końcu złamie się kręgosłup albo jakiś organ przestanie działać, czy może żeby umarł jak najszybciej, żeby już więcej nie musiał cierpieć? Ambiwalencja, którą czułam, przerastała mnie. Bóg z całą pewnością nie istnieje! Gdyby istniał, nie zesłałby takich cierpień na porządnego, dobrego człowieka!

Któregoś dnia tata chciał pojechać do szpitala (nie pamiętam szczegółów, tylko tyle, że chciał jechać, a na miejscu poprosił mamę, żeby z nim nie zostawała, tylko pojechała do domu). Przyjechała po niego karetka. Po jakimś czasie mama wróciła do domu.

W nocy wybudziło mnie silne bicie serca, pomimo że byłam pod wpływem środków uspokajających. Wiedziałam… Leżałam chwilę i zasnęłam, choć było to spanie bardziej na czuwaniu. Jakiś czas później mama stanęła cichutko w drzwiach mojego pokoju, bez słowa. Wiedziałam.. Po chwili powiedziała, że zadzwonili ze szpitala. Odszedł.. W wieku 52 lat, około 1,5 roku od rozpoczęcia choroby, a 5 miesięcy od jej zdiagnozowania, zostawił 44-letnią żonę i naszą trójkę. Podobno miał uśmiech na ustach. W końcu uwolnił się od cierpienia.

To było niesprawiedliwe. Przestałam już zupełnie wierzyć w Boga. Jego śmierć – poza traumą wynikającą z samej jego choroby i ran w naszych sercach – spowodowała również zmianę całego naszego życia – relacji rodzinnych, stanów psychiki, sytuacji finansowej, planów na przyszłość. Pomimo że nie byłam już dzieckiem (miałam 20 lat), długo nie mogłam zaakceptować jego odejścia – proces żałoby zaczęłam świadomie przeżywać dopiero 7 lat później.

Śmierć przeważnie jest przez nas odbierana jako niesprawiedliwa, niezrozumiała, za wczesna. Szczególnie w naszej kulturze, w której utożsamiamy odejście z końcem wszystkiego. Smutkiem. Stratą. Rozpaczą. To temat tabu, o którym mało kto chce i jest gotowy rozmawiać. Nie godzimy się z nią.

Po poznaniu Rama (czyli stosunkowo niedawno, kilka lat temu), w ramach powracania do tego, co jeszcze pozostawiało ślady w mojej podświadomości, otrzymałam kilka informacji na temat śmierci taty – jakie lekcje w jej ramach miał do przerobienia i z czego one wynikały. Dowiedziałam się również, gdzie odrodził się ponownie. Podobno to wcielenie jest dla niego dużo przyjemniejsze, a ja kiedyś go rozpoznam – wtedy będę mogła zweryfikować informację o jego ponownych narodzinach.

Pomimo że śmierć bliskiej osoby zawsze jest dla nas trudnym doświadczeniem, jej odczuwanie przez nas (jak i samej osoby umierającej) może być różne w zależności od podejścia, jakie przyjmiemy.

Zupełnie inną postawę wobec opuszczania ciała miałam kilkanaście lat po śmierci taty, podczas odchodzenia mojej babci – mamy mojej mamy. W tamtym czasie praktykowałam już buddyzm. Buddyści znani są m.in. ze znajomości stanów pomiędzy wcieleniami. Niektórzy nauczyciele buddyjscy pod koniec swojego wcielenia zostawiali informacje umożliwiające odnalezienie ich w następnym wcieleniu. Jedną z kwestii, która zafascynowała mnie w tej filozofii, była znajomość procesu umierania i tego, co wydarza się potem. Wybierałam się na kurs poła (nauka wyprowadzania świadomości poza ciało i świadomego przygotowania do momentu śmierci) – usłyszałam od osoby, która przeszła taki kurs, że życie buddysty dzieli się na dwa okresy – przed kursem i po nim. Pod koniec kursu, po udanym ćwiczeniu wyprowadzeniu świadomości poza ciało, na czubku głowy pojawia się fizyczny ślad (ranka, krostka itp.), który jest sprawdzany u każdego ucznia przez nauczyciela.

W międzyczasie odbywania podstawowej praktyki buddyzmu diamentowej drogi, przygotowywałam się też do tego kursu, odbywając określoną praktykę medytacyjną i czytając piękną książkę mojego ówczesnego nauczyciela – Lamy Ole Nydahl – „O śmierci i odrodzeniu, czyli jak umrzeć bez lęku”. Jak się okazało w niedługim czasie – książka ta przygotowała mnie też do zbliżającego się wówczas opuszczenia ciała przez moją babcię.

Pomimo że nie praktykuję już buddyzmu (Ram poprosił mnie o rezygnację z jakichkolwiek praktyk, tak by móc spojrzeć na różne ścieżki, filozofie i religie zupełnie bezstronnie, skupiając się na czystym doświadczeniu), przytaczane przeze mnie nauki uważam wciąż za bardzo wartościowe.

We wspomnianej książce (którą zacytuję jeszcze kilka razy w tym wpisie) opisany jest m.in., sam proces umierania – tzw. „bardo umierania” – stan na krótko przed śmiercią kliniczną, w czasie jej następowania oraz zaraz po niej. Zawarte są w niej także wskazówki dla osoby umierającej, jak i osób jej towarzyszących. Odejście z ciała przestaje być tematem „tabu”, wypychanym ze świadomości.

Jak pisze w niej Lama Ole:

„Wszyscy doświadczaliśmy śmierci wielokrotnie od niemającego początku czasu i będziemy doświadczać w przyszłości, aż do oświecenia (…). W czasie umierania wszystkie nagromadzone wrażenia dotychczasowego życia kumulują się i w ten sposób określają nasze wewnętrzne doświadczenia. To za życia decydujemy więc, czy w chwili śmierci będziemy rozluźnieni i nieustraszeni”.

Pamiętam czas, gdy babcia znalazła się w stanie określanym przez lekarzy jako „agonalny” w szpitalu. Dołączyłam wówczas do mamy i jej siostry, które w cierpieniu i silnych emocjach starały się jak najczęściej odwiedzać babcię i czuwać przy niej w tych ostatnich dniach jej życia. W mieszkaniu babci, na spokojnie, zaczęłam rozmawiać z mamą na temat buddyjskiego podejścia do śmierci, a także czytać jej fragmenty książki.

„Pośrodku procesu umierania niewyćwiczony umysł podąża, zazwyczaj w sposób niekontrolowany, za zmieniającymi się z chwili na chwilę myślami i emocjami, przeżywając na przemian jasność i pomieszanie. I tylko od czasu do czasu potrafi sobie przypomnieć fragmenty tego, co dawniej rozumiał. Kiedy wrażenia zmysłowe już nie mogą dać mu oparcia, jedyną ochroną są dlań własne dobre działania oraz te, które wykonano w jego imieniu, a także dobre życzenia innych, nadal żyjących osób (…). Wyćwiczona za życia umiejętność panowania nad umysłem i zrozumienie ostatecznej rzeczywistości decydują, czy będziemy umieli pracować z nim w czasie umierania i pojąć doświadczenie śmierci. Duchową dojrzałość rozpoznaje się przy tym nie po rodzaju uczuć, które wtedy przeżywamy, lecz po naszym do nich dystansie”. Lama Ole Nydahl

Wracając do procesu umierania mojej babci, po przeprowadzeniu wspólnych rozmów z mamą i ciocią na temat śmierci, zaczęłyśmy wprowadzać wskazówki z książki w życie. Zaczęłyśmy skupiać się rzeczach dobrych – wprowadzać do umysłu babci trochę rozluźnienia i pozytywnej energii. Dziewczyny wspominały przy niej o jej dobrych cechach i uczynkach, a także o zabawnych sytuacjach. Starałyśmy się zachować jak najwięcej spokoju, jakby proces umierania był czymś naturalnym. Starałyśmy się też jak najczęściej stać przy jej głowie, a unikać przebywania w okolicach jej nóg – zgodnie z zaleceniami z książki, związanymi z przepływami energii w ciele podczas śmierci.

Proces odejścia z ciała osoby bliskiej został rozświetlony światłem wiedzy i świadomości, dzięki czemu był łatwiejszy dla nas, a także pomagał w pewnym zakresie babci – początkowo myślałyśmy, że nie jest świadoma otoczenia, podtrzymywana przy życiu za pomocą szpitalnej aparatury, jednak jej delikatny uśmiech pojawiający się podczas wspominania zabawnych sytuacji sugerował, że jest jednak inaczej. Była tu.

Po jej odejściu, przez kilka tygodni czytałam jej cytowaną przeze mnie książkę o śmierci, tak żeby była świadoma procesu, w jakim się znajduje. Codziennie też medytowałam z intencją dotarcia babci do obszaru najwyższej radości i rozpuszczenia tego, co w jej umyśle negatywne i przeszkadzające w dalszej drodze.

Pamiętam, jak mama wspominała później, że nasze rozmowy i informacje o śmierci wprowadziły dużo zrozumienia i spokoju do jej przeżywania procesu odchodzenia jej mamy z tego ziemskiego świata.

Źródło zdjęcia: https://pixabay.com/images/id-1608516/

W naszej kulturze, w której mnóstwo energii  wkładamy w ucieczkę przed oznakami upływu czasu i starzenia się, przed odchodzeniem, chcąc pozostać „wiecznie pięknymi i młodymi”, temat śmierci jest przeważnie nie tylko nie poruszany, ale wręcz wypierany ze świadomości. Nie pomaga to w procesie umierania, ani naszym, gdy już nadejdzie, ani w towarzyszeniu odchodzącym bliskim.

Pamiętam, jak podczas (katolickiego) pogrzebu babci ksiądz powiedział, że im częściej człowiek modli się do Jezusa, tym silniejszy ma z nim związek i łatwiej spotka się z nim w momencie śmierci, by osiągnąć życie wieczne. Przypomniało mi to wtedy poglądy buddyjskie, wg których (w dużym uproszczeniu) częste medytacje z wyobrażeniem danego aspektu buddy i stapiania się z nim, wpływają na wytworzenie silnego związku i łatwiejsze „stopienie się” (połączenie) z buddą w momencie śmierci, co pomoże w dostaniu się do czystej krainy.

Bóg ma wiele twarzy i imion, a niektórym z nas bardziej odpowiada wizja bezosobowej świadomości, wszechobecnej inteligencji, itp. Niezależnie od tego, jakie podejście do nas bardziej przemawia, warto wypracować w swoim umyśle jak najwięcej zdrowych nawyków, radości i spokoju, co pomoże nam później podczas opuszczania Ziemi. Ponadto żyjemy w ludzkich ciałach i posiadamy ludzką psychikę, przeżywanie żałoby, smutku czy lęku w obliczu śmierci bliskich nam osób jest więc naturalne, jednak z odpowiednim poglądem możemy równocześnie patrzeć na cały proces z pewnym dystansem, skupiając się bardziej na wsparciu tych, którzy właśnie odchodzą, niż na własnym cierpieniu.

Zachęcam Cię do obejrzenia przepięknego filmu dokumentalnego: “Ram Dass – powrót do domu”, w którym naukowiec, pisarz i przewodnik duchowy opowiada o życiu i śmierci na kilka dni przed opuszczeniem swojego ciała.

„Umysł sam w sobie jest jak ponadczasowa przestrzeń, która – niezmienna i wszechogarniająca – daje jednocześnie początek wszystkiemu. Nie może ona ani umrzeć, ani odejść, ponieważ ani nie powstała, ani nie została z niczego złożona. Rozpada się i umiera tylko ciało, którego tak mocno się chwytamy aż do samej śmierci”. Lama Ole Nydahl


Źródło zdjęcia tytułowego: https://pixabay.com/images/id-6331772/