W kierunku samoświadomości

(P)

Miłość.

Tak piękne, upragnione przez nas uczucie.

Stan, w którym czujemy ciepło w sercu, radość i piękno życia, a wszystkie troski chwilowo topnieją. Uczucie, z którym często przegrywa nawet rozum, rozpływając się w nim.

Ta pierwotna, nieograniczona, czysta i bezwarunkowa energia przybiera wiele form w świecie materialnym. Stan zakochania, głęboka miłość partnerska, miłość rodzica czy dziecka, miłość przyjacielska, do członka rodziny, zwierzęcia. Pasja. Kochanie życia i całej jego różnorodności…

Ograniczana naszymi przywiązaniami, karmicznymi tendencjami, planami naszych dusz, rolami społecznymi, ludzkimi ograniczeniami i lękami, miłość jest wciąż z nami obecna i wpływa na nasze życie.

Każdy z nas ma inną ścieżkę i doświadcza różnych form miłości. Zróżnicowanie to z jednej strony bardzo wzbogaca nasze doświadczenie, z drugiej zaś powoduje, że często nie zauważamy, że wszystkie rodzaje miłości są ograniczonymi przejawami tej samej energii – najwyższej, czystej i bezwarunkowej.

Cudownie jest doświadczać tak wielu różnych przejawów miłości, jednak jedną z ich cech jest uwarunkowanie – nasze poczucie szczęścia często zależy od obecności w naszym życiu „podmiotu” (czy „przedmiotu”) miłości, a jego utracenie bądź brak „posiadania” powoduje cierpienie. Nasze ludzkie ograniczenia utrudniają pełne doświadczanie tego pięknego uczucia.

Siedzę i rozmyślam na temat miłości. Jak dojść do swojego wewnętrznego jej źródła? Skoro jesteśmy zdolni do odczuwania różnego rodzaju miłości, oznacza to, że tę energię mamy też w sobie, a zewnętrzne „źródła” tylko pomagają nam ją wydobyć i poczuć, rezonując z nami. Miłość bezwarunkowa nie wymaga obecności żadnych warunków, po prostu istnieje, sama w sobie.

Odkrywam, że często oceniam swój stan miłości i rozwoju duchowego zgodnie z zasadą „lustra” – zachowań innych względem mnie i ich opinii, a także moich uczuć, postaw i relacji z innymi, sytuacji pojawiających się w mojej przestrzeni. Czyli wciąż patrzę na zewnątrz, żeby lepiej poznać siebie.

Zaczynam więc odwrotny proces – jeszcze głębszego skupienia na sobie, poznawania siebie, zwiększenia poczucia niezależności od zewnętrznego świata – żyję w nim, ale relacje z nim staram się ograniczyć do niezbędnego minimum, umożliwiającego wywiązywanie się z dotychczasowych ról społecznych i zawodowych zobowiązań. Praca ta odbywa się więc głównie „wewnątrz” mnie – szukam nowego poziomu autentyczności, niezależnie od reakcji innych (oczywiście z zachowaniem dla nich szacunku).

Początkowo czuję się z tym nieswojo, ale stopniowo moja psychika się do tego przyzwyczaja. Obserwuję, jak wiele uwarunkowań wprowadziła do mojego życia zasada „lustra”, choć przez długi czas była bardzo przydatna w moim rozwoju. Im mniej interesują mnie opinie i reakcje innych, tym więcej przestrzeni zostaje dla moich reakcji, bogactwa myśli i odczuć. Przestrzeń ta początkowo wydaje mi się obca, trochę czasu zajmie mi jej zagospodarowanie i przejście tego etapu poznawania siebie. Ten wolny obszar w umyśle zostaje zapełniony kolejnymi myślami i uczuciami. Starymi lękami i wspomnieniami. Nowymi analizami. Bieżącymi sprawami i lękami. „Przestrzeń nie lubi pustki” – różnorodność myśli i obrazów w mojej głowie wydaje się nieograniczona.

Źródło zdjęcia: https://pixabay.com/images/id-2301393/

Zaczynam zastanawiać się nad istotą tych obrazów, myśli i wywołanych przez nie odczuć – jeśli pozbędę się wszystkiego, co mi do tej pory nie służyło (negatywnej karmy, programów, lęków itp.), co pojawi się w ich miejsce? Wraz z oczyszczaniem podświadomości liczyłam na coraz częstsze doświadczanie głębi i bezwarunkowej miłości, a tymczasem mój umysł wciąż zapełnia się tym, co niechciane i bardziej lub mniej odległe od stanu błogości.

Myśli i obrazy napływają jak mniejsze i większe obłoki na niebie, zasłaniające słońce. Niektóre są szybko przeganiane przez wiatr niosący kolejne chmury, inne pozostają na dłużej, rzucając cień, powodując mniejszy lub większy deszcz, a nieraz burzę z piorunami. Niebo mego umysłu nigdy nie pozostaje czyste, bez myśli, uczuć i obrazów. Skoro nie mam wpływu na to, co pojawia się w mojej głowie, jak mam dojść do prawdziwego, pierwotnego źródła siebie?

Postanawiam zacząć świadomie kierunkować myśli afirmacjami. Szukam afirmacji, które nie będą mnie wprowadzać w kolejne uwarunkowane stany, a raczej przybliżać do mojej prawdziwej natury.

Znajduję:

Jestem miłością. Jestem miłością. Jestem miłością.

Staram się powtarzać tę afirmację w myślach w każdej chwili, w której nie muszę używać umysłu do logicznego rozumowania, wnioskowania w głowie, rozmów, itp.

Jestem miłością. Jestem miłością. Jestem miłością.

Umysł cały czas ucieka od tej afirmacji w innych kierunkach – jest tyle ciekawych tematów do rozmyślań 😉

Jestem miłością. Jestem miłością. Jestem miłością.

Cały czas staram się naprowadzać myśli na ten jeden tor – dyscyplina to podstawa, jeśli nie chcę być uzależniona od tego, co napływa do mojej głowy z różnych zakamarków mego umysłu lub pod wpływem bodźców z zewnętrznego świata.

Jestem miłością. Jestem miłością. Jestem miłością.

Pomimo intensywnej pracy z myślami i powtarzania tej afirmacji, kolejnym zakłóceniem okazują się pojawiające się „znikąd” obrazy – różnych ludzi, sytuacji itp. Nawet jeśli myśli – już nieco zdyscyplinowane – idą pożądanym przeze mnie torem, obrazy też szukają uwagi. Widzę, że umysł nie podda się tak łatwo mej woli zapanowania nad jego tendencjami. Zastanawiam się, jakim obrazem zastąpić wszystkie pozostałe w momentach pracy nad samodyscypliną. Co będzie na tyle neutralne, by nie stworzyć nowych uwarunkowań?

Energia boska bywa też określana jako Światło. Zaczynam więc sobie wyobrażać, że moja głowa jest światłem, które rozszerza się na całe ciało.

Jestem miłością. Jestem miłością. Jestem miłością. Powtarzam w głowie te słowa. W tym samym czasie oczyma wyobraźni widzę siebie jako kulę białego światła. Każdy napływający do głowy obraz staram się zastąpić tym jednym. Światło. Światło. Światło.

Jednocześnie, by bardziej „zakotwiczyć się” w „tu i teraz”, staram się skupiać na swoim ciele i oddechu – czuć błogość i relaks.

Dzień za dniem, z lepszym lub gorszym rezultatem, staram się w ten sposób ukierunkowywać moją uważność.

W całej mej pracy z myślami, obrazami i ciałem chodzi o to, by ukierunkować umysł w stronę tego, co boskie, ponadludzkie, bezwarunkowe. Umysł ma tendencję do lgnięcia do obiektów, na których skupia się nasza uwaga – może to rodzić kolejne przywiązania, błądzenie po powierzchni świadomości i do materialnych uwarunkowań. Skupienie całej uwagi na tym, co najwyższe (w zależności od naszych wierzeń – Bóg, miłość, błogość, świadomość, światło itp.), powoduje dyscyplinowanie uwagi i odwrócenie uwagi od tego, co rozpraszające, nie powodując jednocześnie lgnięcia umysłu – to, co najwyższe, jest nieograniczone i nieuwarunkowane. Po prostu jest.

Przypominam sobie praktyki buddyjskie, które zaczynam teraz lepiej rozumieć – medytacje, które praktykowałam, także opierały się na zaangażowaniu mowy w powtarzanie mantr, skupieniu wyobraźni na konkretnych obrazach, a do tego na konkretnych ruchach ciała (pokłonach) – wszystko po to, by zdyscyplinować umysł i prowadzić go do stopienia z tym, co najwyższe i nieograniczone. Jest tak wiele dróg prowadzących do naszego najwyższego celu.  

Jestem miłością. Jestem miłością. Widzę siebie jako światło. Relaksuję swoje ciało i zmniejszam jego napięcia. W domu, W pracy. W drodze z domu do pracy. W każdej chwili, gdy jestem w stanie pracować ze swoim umysłem.

Dzień po dniu.

Przychodzi dzień, gdy zauważam siebie.

Swoją świadomość.

Zauważam tę, która cały ten proces przeprowadza. Obserwuje. Tę, która zawsze tu jest, zawsze była obecna, a jednocześnie jest tak nieuchwytna myślami i zmysłami. Z jednej strony ta obecność jest tak oczywista, z drugiej zaś to odczucie widzenia „siebie” jest czymś nowym dla mego umysłu, który przyzwyczajony jest do patrzenia „na zewnątrz” lub obserwacji siebie, ale na bardziej „ludzkim” poziomie – swojej energii, psychiki, myśli, programów itp. Początkowo czuję się więc nieswojo. To nowy stan do zintegrowania. Gubię go i powracam do niego. Tracę i odnajduję na nowo. Momenty powrotu do starego stanu świadomości dają mi mentalny odpoczynek, a każdy powrót do nowego stanu wymaga ponownego ukierunkowania myśli („Jestem miłością”), obrazów (światło) i skupienia na ciele (pełnego relaksu i odczuwania fizycznej błogości).

Powroty do tego stanu samoświadomości, wraz z praktyką, stają się coraz prostsze i wymagają tylko kilku chwil, jednak jego utrzymanie dłużej stanowi już nie lada wyzwanie. Wytrąca mnie z niego wszystko – każda kolejna napływająca myśl, każda nowa czynność do wykonania, każdy bodziec zewnętrzny – czyjaś obecność czy słowo, zewnętrzny dźwięk itp. Wytrącenie to trwa nieraz chwilę, nieraz kilka godzin. Sinusoidalnie, wzdłuż linii czasu przemieszczam się pomiędzy stanami skupienia na samoświadomości (czyli „widzenia” tej, która jest obecna, używa zmysłów, rozumu, itp. do oceny rzeczywistości, ocenia stopień duchowego rozwoju, prowadzi dalej, wydaje się być nieograniczona – bez początku i bez końca) a zwróceniem uwagi na zewnątrz (do tej kategorii zaliczam wszystkie myśli i obrazy nie skupione na samoświadomości).

Wyznaczam sobie małe zadania – być „samoświadomą”  w ruchu – pomiędzy przejściem z punktu A do punktu B, w trakcie wykonania całej konkretnej czynności, itp. Utrzymanie tego stanu „w ruchu” okazuje się dużym wyzwaniem, ale stopniowo odnoszę kolejne mikro – zwycięstwa. Pracuję z umysłem codziennie rano po przebudzeniu, w pracy, w czasie wolnym, przed snem. A wraz z coraz częstszym byciem samoświadomą odkrywam coraz większą wewnętrzną stabilność i coraz mniejsze lgnięcie umysłu do zewnętrznych obiektów. Jednocześnie też zauważam coraz silniejsze, niestandardowe reakcje ludzi na moje „standardowe” zachowania oraz okresowo coraz silniejsze moje reakcje na sytuacje kiedyś odbierane przeze mnie jako neutralne. Energia pracuje. Po takich „trudnych” sytuacjach odczuwam potrzebę poznawczego odpoczynku od stanu głębi i pobycia w stanie „unoszenia się” na powierzchni świadomości – czyli życie w poprzednim stanie świadomości.

Źródło zdjęcia: www.pexels.com/pl-pl/zdjecie/zblizenie-mokrego-szkla-2748716/

Mijają dni, tygodnie, miesiące. Wciąż pozostając wierną mojemu głównemu duchowemu celowi – samourzeczywistnieniu i poznaniu swej prawdziwej natury, „bawię się” w piaskownicy życia różnymi zabawkami, realizując kolejne zmiany życiowe, wypełniając swoje obowiązki i zagospodarowując interesująco czas wolny. Zawsze jest coś do zrobienia w materialnym świecie ;). Jednocześnie przerabiam kolejne tematy wypływające z mojej podświadomości. Nie mam jednak czasu (a raczej woli i determinacji), by pracować nad utrzymywaniem i pogłębianiem stanu samoświadomości.

W międzyczasie testuję różne afirmacje i ich wpływ na moją energetykę.

Jestem błogością. Jestem błogością. Jestem błogością.

Jestem światłem. Jestem światłem. Jestem światłem.

Jestem radością. Jestem radością. Jestem radością.

Każda z nich – wypowiadana w myślach długo i odczuwana w ciele – niesie za sobą inną jakość.

Ale czy przybliża mnie to do mojego celu?

Zaczynam zastanawiać się nad znaczeniem motywacji i siły woli – podejmowałam w życiu wiele trudnych decyzji, rezygnowałam z wartościowych dla mnie „rzeczy”, by podążać mą duchową ścieżką, potrafiłam stosować dyscyplinę w wielu różnych sytuacjach – czego więc mi brakuje, by osiągnąć mój upragniony cel, skoro znam sposób przybliżenia się do jego osiągnięcia, ale niewiele energii poświęcam, by tam dotrzeć? Czy można mieć większą motywację? Siłę woli? Czego mi brakuje? Dlaczego dryfuję po powierzchni, znając najbliższe kroki na drodze do oceanu istnienia?

Podejmuje ponownie próbę jak najczęstszego osiągania stanów samoświadomości.

Tym razem idzie mi lepiej – aktem woli dochodzę do tego stanu poprzez samą zmianę kierunku myśli – z kierunku „na zewnątrz” w kierunku „do wewnątrz”. Myśli automatycznie znikają i na krótką chwilę „zatapiają się” w świadomości, a ciało relaksuje się – dopiero zauważam, jak wiele różnych napięć w ciele powodowanych jest samymi procesami myślowymi. Zaczynam wówczas oddychać głębiej, czuję mocniejsze bicie serca i otwartą przestrzeń serca. To bardzo, bardzo przyjemny stan. Utrzymanie go jest czasem łatwiejsze, czasem trudniejsze – zależnie od stanu mego umysłu i sytuacji zewnętrznej.

Czasem „ważę” w głowie każdą pojawiającą się myśl – na jednej szali kładę daną myśl, na drugiej zaś wolę pozostania w stanie samoświadomości i bycia zwróconą w kierunku mego źródła. Czy ta myśl jest ważniejsza od chęci samorealizacji? Czy warto za nią podążyć, czy raczej jestem w stanie nie lgnąć do niej, a wręcz ją porzucić w danej chwili, by ponownie zwrócić się w kierunku mego „Wyższego Ja”? Ta wirtualna waga działa świetnie – odczuwam różne stopnie lgnięcia mego umysłu do różnych myśli i odczuć, związanych z mym „niższym”, ziemskim Ja.

Rozróżniam dwa nowe stany świadomości. W pierwszym z nich jestem świadoma siebie (swojego „Wyższego Ja”), ale myśli w całym swym bogactwie przychodzą i odchodzą, nie przeszkadzają mi jednak w odczuwaniu głębi siebie, z pogłębionym oddechem i wyczuwalną miłością w sercu. Drugi stan – o wiele rzadziej przez mnie doświadczany – to też stan samoświadomości, ale bez myśli – które „topią się” w świadomości. Wówczas odczuwam nieograniczoność mego istnienia, radość i świeżość. Jeszcze jest za wcześnie, bym mogła go opisać. A może on jest po prostu niedefiniowalny?

Nadchodzi moment, gdy przez większość dnia jestem w stanie utrzymać kierunek uwagi „do wewnątrz”, odczuwając miłość w sercu. Odczuwam to jak „poszerzanie” świadomości – wykonuję zewnętrzne czynności, jednocześnie mając uwagę skierowaną do środka. Odczuwam chwilowe stany obawy, czy skupiając się na własnej świadomości, będę w stanie funkcjonować sprawnie w codziennym życiu, jednak okazuje się, że tak – nie jest to sytuacja „albo to, albo tamto”, ale „to i tamto”. Do nauki łączenia stanów wewnętrznej uważności i zewnętrznego funkcjonowania, najlepsze są proste czynności – brak fizycznej aktywności powoduje wzmożoną aktywność umysłu i trudności zapanowania nad myślami, skomplikowane czynności powodują zaś konieczność zaangażowania w nie silnie rozumu i większości zdolności poznawczych.

Pogłębiam się.

A wraz z pogłębianiem, na powierzchnię świadomości wydobywają się kolejne, ukryte wcześniej głęboko myśli, emocje, wspomnienia, rany. Moje reakcje, jak i zachowania ludzi wokół, znowu stają się momentami silniejsze niż zwykle. Po takich sytuacjach muszę psychicznie i fizycznie dłużej odpoczywać. Czuję coraz silniej energie innych. Rośnie moja wrażliwość. Rośnie też lęk przed kolejnym pogłębianiem i kolejnymi trudnymi sytuacjami.

Znowu zaczynam dryfować po powierzchni oceanu świadomości w obawie przed pogłębianiem i kolejnymi czyszczeniami. Zaczynam się zastanawiać nad naturą tego lęku. Właściwie istnieje on tylko we mnie – nie boję się zewnętrznych sytuacji, tylko moich reakcji na nie. Moich myśli, emocji, reakcji ciała. Czyli lękam się siebie. Swojego umysłu. Wszystko to wydarza się we mnie. Kluczem do dalszego pogłębiania jest więc praca z własnym umysłem i znalezienie metod uspokajania go w trudnych momentach.

Obserwuję dynamikę działania myśli w różnych sytuacjach i stanach emocjonalnych. Każdą myśl staram się zastąpić afirmacją „Jestem miłością”. Nieważne, czy w danym momencie jestem spokojna i czuję tę miłość całym moim ciałem, czy jestem tak wzburzona, że wydaje mi się ona jedynie zbiorem słów – Jestem miłością. Jestem miłością. Obserwuje tempo myśli i ich siłę – czasem mkną tak szybko, że brzmi to bardziej jak: „Jes Ością, Ością, ścią, ścią, ścią”.Nie staram się wówczas ich zwolnić, a jedynie skupiam się na utrzymaniu myśli w „ryzach” i zebraniu całej ich energii w tej jednej afirmacji. Po chwili powtarzania całą tę energię zawracam w kierunku swojego wnętrza i wchodzę w stan samoświadomości, w którym myśli topnieją – znikają. Wówczas i tak nie utrzymuję tego stanu długo i za chwilę ponownie zalewa mnie potok różnych myśli i zaczynam cały proces od nowa. I od nowa. I od nowa. Obserwuję, jak słaby mam wciąż umysł. I ile pracy wewnętrznej wymaga stopniowe dyscyplinowanie go, by służył w drodze do samorealizacji.

Źródło zdjęcia: https://pixabay.com/images/id-394205/

Pewnego dnia w mojej głowie pojawia się nowa afirmacja:

Jestem obecnością. Jestem obecnością. Jestem obecnością…

by po pewnym czasie przekształcić się w inną:

Jestem świadomością. Jestem świadomością. Jestem świadomością.

Momentami stapiam się z nią i tracę poczucie indywidualności, nie tracąc jednocześnie zdolności do funkcjonowania w materialnym świecie. Duchowe doświadczenie pogłębia się i rozszerza. Stany bez myśli – wciąż krótkie, choć coraz częstsze – pokazują mi namiastkę nieograniczoności, którą jesteśmy i która jest nieosiągalna ludzkimi zmysłami.

Ile myśli potrzebujemy tak naprawdę, by sprawnie funkcjonować w materialnym świecie? Obserwuję swój prawie nieustanny myślotok, przerywany stanami samoświadomości bez myśli. Zdecydowana większość myśli nie wnosi do mojego życia niczego, co w chwili obecnej mogłabym uznać za wartościowe. Czuję ich mentalny ciężar i duże straty energii związane z ich pojawianiem się w mym umyśle. Wywołują one różne emocje, działania, kolejne myśli.

Momentami myśli o myślach nie dają mi spokoju. Jestem nimi tak bardzo zmęczona, że w końcu uścisk umysłu puszcza, dając mi więcej przestrzeni bez myśli.

Stany bez myśli są dla mnie jak orzeźwiająca bryza, stanowią prawdziwy odpoczynek, pojawiają się w nich prześwity radości i błogości. Coraz częściej czuję nowe stany – czasem wzrost radości, siły i energii w ciele, czasem zaś łagodność – miękkość myśli i funkcjonowania w świecie materialnym. Czuję, jak ta miękkość przybliża mnie do odczuwania jedności całego istnienia. Przybliża, choć jeszcze istnieją zasłony oddzielające mnie od tego, czego pragnę.

Dużym odkryciem jest też dla mnie fakt, że w stanie bez myśli wciąż istnieje inteligencja, przy pomocy której możemy realizować wiele codziennych zadań. Nieograniczona świadomość używa jej, by sprawnie poruszać się po świecie materialnym. Pomimo stanu bez słów, wciąż pozostajemy uważni i obecni. Czym więc jest słowo? Czym jesteśmy bez słów?

Źródło zdjęcia tytułowego: https://pixabay.com/images/id-2592970/