(P)
Nieraz dostaję od Rama informację, że coś się wydarzy w pewnej określonej przyszłości. Jest to tylko jakiś ogólny fakt dotyczący danego zdarzenia, czasem z w miarę dokładnym określeniem czasu jego wystąpienia. Moim zadaniem jest wówczas obserwowanie boskiej gry – jak dochodzi do danej sytuacji, a także praca z mym umysłem, który zawsze tworzy mnóstwo koncepcji związanych z tym, jak ta gra będzie przebiegała.
Przykładem takiej sytuacji był moment, gdy pracowałam już w Holandii na hali produkcyjnej przy obieraniu cykorii. Był grudzień. Pewnego dnia otrzymałam od mojego duchowego nauczyciela informację, że otrzymam ofertę pracy w biurze od marca następnego roku (bez wcześniejszego ubiegania się o nią), którą powinnam przyjąć, ponieważ mam jeszcze do przerobienia temat silnego oporu przed pracą biurową – negatywne wrażenia, które będę musiała przetransformować. Do informacji tej podeszłam z dużą niechęcią i nadzieją, że jednak to się nie wydarzy. Lata intensywnej pracy przed komputerem, przepracowywania, napięć, wspominałam negatywnie. Przy monotonnej pracy na produkcji mogłam spokojnie przemyśleć wiele spraw, pracowałam nad cierpliwością i stabilnością umysłu, odmawiałam w myślach mantry i afirmacje. Odpoczywałam po dotychczasowych lekcjach.
Z czasem jednak atmosfera w pracy zaczęła się znacznie psuć, a brak szacunku do pracowników wpłynął na podjęcie przeze mnie decyzji o zmianie pracy. Zadzwoniłam do agencji pracy, przez którą byłam tutaj zatrudniona i poprosiłam o zmianę na pracę przy kwiatach.
Czekałam na odpowiedź.
Pewnego dnia zadzwoniła do mnie koordynatorka z agencji z informacją, że wiedzą, iż chcę zmienić pracę na pracę przy kwiatach, ale agencja poszukuje obecnie pracownika do biura, a przejrzeli moje cv i uznali, że nadaję się do tej pracy. Zapraszają więc na rozmowę z przełożonym, jeśli tylko jestem zainteresowana. Nieuniknione stało się faktem. W marcu rozpoczęłam pracę biurową, by przerobić to, co jeszcze tkwiło w mojej podświadomości i ograniczało mój dalszy rozwój.
Doświadczenie to ostatecznie okazało się ciekawe i całkiem przyjemne, choć już niedługo w scenariuszu Wielkiego Reżysera i Scenarzysty czekały na mnie nowe zwroty akcji. Po 2 miesiącach pracy w agencji pracy otrzymałam w końcu zgodę od Rama na wyjazd do Indii, do których ciągnęło mnie niesamowicie. Nie podpisałam już więc kolejnej umowy o pracę, tylko po przepracowaniu ostatniego, trzeciego miesiąca, wyruszyłam na 2 tygodnie do Polski, by stamtąd samotnie wyruszyć na 7 tygodni do „kraju, który wszyscy pragną ujrzeć, a ujrzawszy choćby przelotnie nie oddaliby tego widoku za widoki reszty świata” (tak pisał o Indiach Mark Twain).
Innym doświadczeniem pokazującym mi boską grę i mój udział w tej grze, była lekcja na dworcu kolejowym w Lucknow, już w Indiach. Na podróż – zgodnie z sugestiami Rama – wzięłam niewiele gotówki, a przed wyjazdem upewniłam się, że karta debetowa do mojego konta walutowego będzie aktywna też w Indiach, podobnie jak karta debetowa i karta kredytowa z innego banku. Byłam zabezpieczona (a przynajmniej tak mi się wydawało). Na miejscu okazało się jednak inaczej.
W Lucknow – w mieście, od którego zaczęłam swój pobyt, szybko skończyła mi się gotówka. Od pierwszego dnia po przyjeździe sprawdzałam bankomaty różnych banków w różnych miejscach, ale żaden nie działał – przy próbie wypłaty pieniędzy pojawiał się komunikat o błędzie. Próba otrzymania pomocy w stacjonarnej placówce jednego z największych banków w Lucknow, również okazała się bezskuteczna. Byłam mocno wystraszona, ale Ram wciąż powtarzał, że wszystko będzie w porządku. Węszyłam podstęp i kolejną lekcję, sprawdzając jednocześnie kolejne bankomaty. Pierwszego dnia pobytu zakupiłam bilet na pociąg do Varanasi na tydzień później (co było nie lada wyzwaniem!). Zaplanowane miałam 3 pierwsze tygodnie w Indiach, pozostałe 4 tygodnie zostawiłam przestrzeni – miało okazać się w trakcie pobytu.
Lucknow, źródło zdjęcia: zasoby własne
Pod koniec pobytu w Lucknow (a byłam tu przez tydzień), byłam już zupełnie bez pieniędzy oraz bez… biletu do Varanasi – Ram w ramach pracy z umysłem i nauki zaufania do Wyższej Siły, nakazał mi go podrzeć kilka dni po zakupie, co zrobiłam przy olbrzymim oporze rozumu oraz rąk wykonujących sam proces darcia.
Ostatniego dnia przebywania w Lucknow, w przedpołudniowych godzinach, opuściłam moje lokum i udałam się na dworzec kolejowy w oczekiwaniu na kolejną lekcję. Coś musiało się wydarzyć. W głowie wciąż słyszałam głos Rama, że wszystko dobrze się ułoży. Jedyną opcją, jaka przychodziła mi do głowy, było przysłanie przez Rama jakiegoś znajomego po mnie lub jego osobiste przybycie. Stanęłam więc przed dworcem z torbami, w upale, obserwując uliczny ruch i wzbudzając duże zainteresowanie Hindusów, którzy co chwilę podchodzili do mnie, obserwowali, zagadywali, oferowali usługi transportu rikszami lub taksówkami. Czekałam, pociłam się, a mój umysł zaczął wymyślać coraz czarniejsze scenariusze i wywoływać coraz większe lęki.
Po wielu godzinach czekania, moja sytuacja się nie zmieniła, a zainteresowanie Hindusów rosło, aż w pewnym momencie pojawili się obok mnie strażnicy dworca, a wokół nas zebrała się spora grupa gapiów. Strażnicy zapytali mnie, czy wszystko jest w porządku i poprosili o okazanie biletu, żeby sprawdzić, czy mogą jakoś pomóc. Odpowiedziałam, że nie mam biletu i czekam na mojego nauczyciela. Poprosili o numer telefonu do niego, żeby zadzwonić i upewnić się, czy wszystko jest w porządku. Usłyszałam wtedy w głowie głos Rama, żeby nie podawać jego numeru, bo wszystkiego się wyprze – że to moja lekcja i on nie może w niej „fizycznie” uczestniczyć i pomagać. Byłam wściekła na niego i przerażona jeszcze bardziej. Powiedziałam strażnikom, że nie mam numeru telefonu do osoby, na którą czekam. Ze zdziwieniem odpowiedzieli, że kiedy tylko poczuję taką potrzebę, zapraszają mnie do środka, na dworzec, gdzie będą mogli lepiej zadbać o moje bezpieczeństwo. Z grzecznością odmówiłam i czekałam dalej. Coś przecież musi się wydarzyć!
Zbliżał się wieczór, czułam się coraz bardziej osaczona przez zainteresowanych mną ludzi, zdecydowałam się więc wejść do środka. Co chwilę słyszałam w głowie, że wszystko będzie w porządku. Zastanawiałam się, kiedy w końcu to „w porządku” nastąpi, a poziom mojego przerażenia i zmęczenia sytuacją urósł do bardzo dużych rozmiarów.
Weszłam do środka, na dużą halę, i znalazłam miejsce na podłodze za miejscami siedzącymi – tak, aby nie wzbudzać za dużego zainteresowania. Usiadłam na dużej torbie, obok leżały odpoczywające osoby. Nadszedł wieczór, byłam zmęczona i spocona, nie widziałam wyjścia z sytuacji. Rozum wciąż szalał i snuł różne scenariusze. Zostanę wyrzucona z dworca, zostanę sama na ulicy dużego miasta w środku nocy, bez pieniędzy! Zaginę w tych Indiach! Kilka chwil później widziałam siebie oczyma wyobraźni, zawożoną przez policję do polskiej ambasady, skąd odeślą mnie do Polski – tak się skończą moje wielkie duchowe wojaże!
Coraz częściej przyglądali mi się kolejni strażnicy pilnujący bankomatu, wyglądali, jakby byli niezadowoleni z tego, że tu siedzę. Odczuwałam silną potrzebę pójścia do toalety, ale nie chciałam tracić tak dobrej „miejscówki” na podłodze, umożliwiającej mi odrobinę odpoczynku od ciągłego zainteresowania mą osobą („biała” samotna turystka z jakiegoś powodu wywoływała duże zainteresowanie, do tego stopnia, że niektórzy podchodzili, żeby zrobić sobie ze mną zdjęcie, inni po prostu mnie zaczepiali, wiele osób chciało coś sprzedać, a inni po prostu się przyglądali ze swoją silną energią, mocno przeze mnie odczuwalną jako ingerującą w moją energetyczną „niezależność”) . Zakryłam głowę chustą, siedziałam tyłem do hali głównej, gdzie kłębiły się tłumy. Nie mogłam zostawić toreb samych, a do tego bałam się ponownego wzbudzenia zainteresowania strażników, dla których kluczowa wydawała się kwestia posiadania przeze mnie biletu, którego nie miałam (jak również pieniędzy na jego zakup). Ciało zaczęło odmawiać posłuszeństwa i zaczęłam zasypiać – żeby tego uniknąć, zaczęłam czytać małą książeczkę z medytacjami Paramahansy Joganandy, która pomagała mi też trochę mentalnie „odkleić się” od przeżywanego koszmaru. A w głowie co pewien czas słyszałam głos Rama: „ Czekaj, wszystko będzie w porządku”, na co reagowałam wyzywaniem go od sadystów i innych podobnych. Przeczytałam wszystkie medytacje, w międzyczasie walcząc z umysłem wchodzącym co chwilę w stan alfa (stan pojawiający się tuż przed zaśnięciem).
Posąg Durgi w jednej ze świątyń, Lucknow; źródło zdjęcia: zasoby własne
Rozum szalał i szukał rozwiązań. Pomyślałam, że może problem z wybieraniem pieniędzy z bankomatów wynikał z faktu, że system w bankomacie rozpoznaje tylko moje „podstawowe” konto – złotówkowe, które założyłam w Polsce jako podstawę do założenia konta walutowego (procedury banku nakazywały posiadanie u nich podstawowego konta w walucie krajowej – polskich złotych, by móc założyć też konto walutowe). Ze złotówkowego konta nie korzystałam, gdyż wynagrodzenie w euro wpływało na konto walutowe, a w Holandii nie miałam żadnych problemów z wypłacaniem pieniędzy z tego konta. Może w Indiach jest inaczej.. To samo konto, ta sama karta, ale system inny…
Siedząc na torbie, przelałam za pomocą aplikacji telefonicznej część pieniędzy z konta walutowego na konto złotówkowe. Przelew został zaksięgowany natychmiastowo. Pojawiła się nadzieja… Problem polegał na tym, że karty bankomatowe zostały wcześniej – oczywiście za namową Rama! – ukryte przeze mnie głęboko w dużej walizce, pod rzeczami osobistymi. Ich znalezienie wymagałoby wyjęcie zawartości połowy torby na podłogę i wzbudzenie kolejnego zainteresowania strażników oraz zaglądających mi przez ramię Hindusów siedzących za mną. Koszmar nie miał końca, a lekcja okazała się być przygotowywana już o dużo wcześniej przez Rama. Moje lęki rosły. Popisałam chwilę z siostrą w Polsce, która też zastanawiała się, jak można mi pomóc. A co, jeśli do tego wszystkiego rozładuje mi się telefon??
W pewnej chwili podszedł do mnie jeden z obserwujących mnie wcześniej strażników i powiedział, że nie mogę tu siedzieć, gdyż jest to miejsce przeznaczone dla osób śpiących na dworcu. Sprawa ich niezadowolenia wyjaśniła się. Później – w innych miejscowościach – zauważyłam, że na dworcach kolejowych na podłogach w wyznaczonych do tego miejscach śpią zarówno podróżni, jak i sannjasini (wędrowni asceci), którzy porzucili dotychczasowe życie, a ich całym dobytkiem jest mały tobołek, który noszą przy sobie.
Strażnik poprosił, żeby m z nim poszła. Wstałam przerażona i podążyłam za nim. Zaprowadził mnie do poczekalni przeznaczonej tylko dla kobiet. Warunkiem skorzystania z niej było posiadanie biletu, którego numer wraz z danymi osoby podróżującej wpisywany był do specjalnego zeszytu. Tylko że ja nie miałam biletu…
Na szczęście pani pilnująca wejścia i rejestrująca osoby, spała na podłodze pod biurkiem, a strażnik bardziej był zainteresowany podaniem swojego numeru telefonu „na wszelki wypadek”, niż sprawdzeniem mojego biletu.
Weszłam do klimatyzowanej poczekalni, w której na ławach spało kilka kobiet. Była tu też toaleta! Poczułam ulgę.. Jako wyemancypowana kobieta, wychowana na zachodzie, szanująca równe prawa kobiet i mężczyzn, po raz pierwszy w życiu byłam zadowolona z faktu, że są miejsca publiczne (poza toaletami), do których nie ma wstępu przez mężczyzn! Hindusi mają bardzo silną energię, do tej pory cały czas czułam próbę dominacji tej energii nad moją, czułam się „wypompowywana” energetycznie. Nie umiałam sobie z tym poradzić, w miejscach publicznych czułam się osaczona, pierwsze wieczory w Indiach przepłakałam w tego powodu, czując rozczarowanie, zagubienie i osaczenie. To był kulturowy i energetyczny szok.
Tu – w damskiej poczekalni na dworcu – odnalazłam chwilowe schronienie po ciężkim dniu. Szybko się odświeżyłam, wygrzebałam połowę dużej walizki w poszukiwaniu kart bankomatowych. Wyzywałam w myślach Rama. Zostawiłam torby i pobiegłam z bijącym sercem, sprawdzić hipotezę z bankomatem i dostępem do konta – moją ostatnią deskę ratunku. Włożyłam kartę, wpisałam pin, kwotę…
DZIAŁA! DZIAŁA! WYPŁACIŁO! JESTEM URATOWANA!
Pojawił się jednak kolejny problem związany z biletem – rezerwacji miejsca siedzącego lub leżącego można było dokonać jedynie w biurze rezerwacji – oddzielnym od dworca budynku, otwartym jedynie za dnia w określonych godzinach, po wypełnieniu stosownych dokumentów, za zgodą kierownika biura, ze stosownym wyprzedzeniem (bilety z rezerwacją miejsca wyprzedają się bardzo szybko). A był środek nocy… Jedyną opcją został zakup biletu bez rezerwacji, w kasie znajdującej się na dworcu. Oznaczało to prawdopodobieństwo stania przez kilkanaście godzin podróży, osaczoną przez tłumy ludzi. Wydało mi się to i tak lepsze, niż spędzenie nocy, a może i następnego dnia, na dworcu, z rozładowującym się telefonem.
Pobiegłam do kasy i kupiłam bilet do Varanasi.
Upragniony biilet do Varanasi; źródło zdjęcia: zasoby własne
Pan w okienku oświadczył, że to ekspres i że odjeżdża za 10 minut. Pobiegłam więc do poczekalni po torby (które dzięki boskiej opatrzności – pomimo mej nieodpowiedzialności – wciąż leżały nienaruszone), pokonałam ekspresowo wysokie schody z nowo odczuwaną energią mistrzyni w podnoszeniu ciężarów i wbiegłam na peron. Pociągu jeszcze nie było. Ludzie czekali na peronach, część spała. Był środek nocy. Usiadłam niedaleko strażnika peronu i zaczęłam z większym spokojem obserwować podróżnych, całą różnorodność ubiorów, a także małpy biegające po peronach i zaczepiające ludzi. Zapytałam strażnika, czy na pewno w dobrym miejscu peronu się znajduję (pociągi w Indiach są bardzo długie), po czym – po jego potwierdzeniu, pobiegłam kilka metrów do stoiska z żywnością, kupić sobie wodę na długą podróż. Wróciłam i.. dostałam reprymendę od strażnika, który stwierdził, że nie powinnam zostawiać tu bagaży samych, bez opieki, ze względu na częste kradzieże oraz sprytne małpy. Jednak dzięki tej sytuacji zainteresował się mną – sprawdził jeszcze raz bilet, a po jakimś czasie powiedział, że ekspres (oznaczony na bilecie jako superfast!) ma kilkugodzinne opóźnienie…
Zastanawiałam się, jak wytrzymam jeszcze tyle godzin bez snu, a następnie kilkanaście kolejnych na stojąco w pociągu. Słyszałam w głowie głos Rama: „Spokojnie, wszystko będzie w porządku”.
Na peron podjechał inny pociąg. Strażnik na chwilę zniknął w jednym z wagonów, po czym pojawił się przede mną i zaprowadził mnie do pociągu, do konduktora. Okazało się, że poprosił go o znalezienie dla mnie miejsca w tym pociągu. Życzliwy konduktor pokazał mi miejsce w klimatyzowanym przedziale – za dodatkową opłatą, bez wcześniejszej rezerwacji, miałam miejsce leżące, przy oknie, z kotarą strzegącą mojej intymności! Bóg mnie jednak kocha! Byłam szczęśliwa.
Podróż przebiegła spokojnie, a gdy nadszedł ranek, zaczęłam podziwiać widoki indyjskich miejscowości, naturę, ludzi, całą cudowną różnorodność. Po kilkunastu godzinach dotarliśmy do oddalonego o 300 km Varanasi – mistycznego miasta, w moim odczuciu mojego duchowego domu, po którym przechadza się sam bóg Shiva :).
Lekcja na dworcu w Lucknow nauczyła mnie, że boska gra ma nieraz wiele zwrotów akcji, a aktorami w niej może być wiele osób. Pokazała mi też rzecz niby oczywistą – że na jej rezultat – nawet jeśli znamy jej zakończenie, wpływ mają także nasze własne działania. Pomimo że od początku miałam informację, że wszystko dobrze się skończy, nie umiałam zachować spokoju i trzeźwo patrzeć na sytuację – emocje i lęki wzięły górę.
Początkowo zakładałam też, że – skoro znam rezultat tej sytuacji – oznacza to, że pomoc przyjdzie „z zewnątrz” – ktoś się pojawi i mi pomoże. Przecież i tak „wszystko będzie w porządku”. Stopniowo odkrywała się rola moich własnych pomysłów i działań, wspieranych na różne sposoby przez innych „aktorów” tej interesującej gry.
Ponadto sytuacja ta była potężnym oczyszczeniem wewnętrznym przed kolejnymi doświadczeniami – w tym mistycznymi doznaniami w świętym mieście Varanasi, którego energię czuję w sobie do dziś za każdym razem, gdy o nim myślę i czekam na dzień, kiedy znów będę mogła postawić tam nogę…
Źródło zdjęcia tytułowego (dworzec kolejowy Charbagh w Lucknow): https://www.wallpapertip.com/wpic/iJTomT_lucknow-city/
1 Comment
Comments are closed.